
Jak przekazał nam grybowianin Mirek Matusik, który wraz z dwójką kolegów w lipcu wybrał się do Peru, udało się osiągnąć główny cel całej wyprawy – majestatyczny szczyt Alpamayo o wysokości 5947 m n.p.m.!
O trójce zapaleńców górskich eskapad: grybowianinie Mirku Matusiku, katowiczaninie Mikołaju Rybaku oraz poznaniaku Marcinie Pokrzywniaku – tworzącym Stowarzyszenie “W Stronę Gór” informowaliśmy już w czerwcu br. TUTAJ Miłośnicy gór postawili przed sobą niezwykle ambitny cel – zdobyć ten piękny, wspomniany szczyt w Peru.
Zanim tego dokonali, w poniedziałek 28 lipca przekazali nam, że w ciągu 9 dni działalności górskiej w Peru, w ramach wyprawy „WSG – Cordillera Blanca 2025”, udało im się zdobyć aż trzy inne piękne szczyty – Urus Este (5428 m), Ishinca (5530 m) oraz najwyższy z nich Tocllaraju (6034 m) (WIĘCEJ).
Wspinacze są wdzięczni za okazane wsparcie sprzętowe Burmistrzowi Miasta Grybów Pawłowi Fydzie. Odpoczywali w namiotach z herbem miasta nad Białą, a na szczytach pozowali do zdjęć z flagą Miasta Grybowa.
Wróćmy jednak do zdobycia Alpamayo. Oto zapiski z wejścia na szczyt. Nie obyło się bez komplikacji, próby charakterów.
– Po kolejnych dniach spędzonych głęboko w peruwiańskich górach udaje nam się zdobyć nasz główny cel wyprawy Alpamayo. Majestatyczna góra pozwoliła nam stanąć na szczycie 8 sierpnia. Wspinaliśmy się linią francuską, czyli prosto do szczytu – relacjonuje nam Mirek Matusik.
Jak zauważa, Alpamayo to piękna, ale wymagająca technicznie góra.
– Już sama droga pod Alpamayo nie jest łatwa i żeby tam się dostać z wioski Cashampampa (wysokość 2600 m) potrzeba iść przez dwa dni w górę Doliną Santa Crus, gdzie dochodzimy do bazy (BC) na wysokości 4300 metrów. Na tym odcinku pomagają nam woły, a sam trekking jest najpiękniejszym jaki miałem do tej pory okazję przejść. Tutaj żegnamy się z poganiaczem, z jego osłami i przygotowujemy się do dalszego wyjścia do obozu wysokiego – wspomina.
Po jednym dniu odpoczynku w bazie ekipa grybowianina postanawia wcześnie rano, jeszcze przed świtem, rozpocząć wyjście do high campu (obóz pośredni – przyp. red.) na wysokość 5500 m.
– Niestety po około trzech godzinach wspinaczki jesteśmy zmuszeni rozdzielić się gdyż jeden z moich partnerów dostał ostrej choroby (biegunka wymioty), co na tym etapie oznacza niestety wyeliminowanie z dalszej działalności… To czas i pogoda grają tam pierwsze skrzypce. Mikołaj wraca sam w miarę bezpiecznym terenem na dół do “BC”, a ja z Marcinem zakładam uprząż, raki, do rąk bierzemy czekany i tak wchodzimy na lodowiec prowadzący do przełęczy, na której znajduje się obóz wysunięty – mówi nam Mirek.
Już ta część drogi jest wystarczająco wymagająca. Prowadzi labiryntem między ogromnymi szczelinami, a na końcu funduje podróżnikom wspinaczkę na ogromnego seraka (element rzeźby lodowcowej, czyli wielka bryła lodu powstająca w wyniku pęknięć lodowca), na którym de facto miał znajdować się obóz.
– Było to niełatwy fragment drogi, na którym mieliśmy ze sobą cały ekwipunek – namiot, szpej do wspinaczki, jedzenie itd., co skutkowało bardzo ciężkimi plecakami. Po wejściu na ogromną lodową bryłę naszym oczom ukazuje się przepiękny obraz Alpamayo, a ściana w którą mamy wejść napawa zachwytem a przy tym strachem. Jest taka sama jak ze zdjęć albo jeszcze piękniejsza i straszniejsza – przypomina nasz rozmówca.
Wspinacze rozbili namiot i rozpoczęli roztapianie śniegu, przygotowywanie jedzenia.
– I wtedy z Marcinem dzieje się coś niedobrego. Spada saturacja a organizm nie przyjmuje żadnych płynów i pożywienia. Sytuacja zdawała się być beznadzieja i mogła przesądzać nasz atak szczytowy… Na szczęście po zażyciu leków na drugi dzień Marcin czuje się lepiej, ja sprawdzam aktualną pogodę z urządzenia inreach i okazuje się że… okno pogodowe ma się utrzymać aż do godzin popołudniowych następnego dnia! Postanawiamy przeczekać jeden dzień w obozie i ustalamy godzinę wyjścia z namiotu na północ. Ruszamy pierwsi, w ścianę wchodzimy około 1 w nocy, ale po chwili wspinaczki odpuszczam i daję się wyprzedzić peruwiańskiemu amigo, który niczym “speedy Gonzalez” bez oznaki jakiegokolwiek zmęczenia uderza, to “dziaba to” rakiem i pnie się do góry. Warunki pogodowe jak i kondycja lodu w ścianie są genialne, co pozwala nam na wspinanie z dobrą protekcją ze śrub lodowych. Mozolne uderzenie za uderzeniem, metr za metrem i o 9 rano meldujemy się wykończeni, ale jakże szczęśliwi na szczycie! Naszym oczom ukazuje się niebiańska sceneria, łzy szczęścia same cisną się do oczu, ale to nie czas by świętować. Przed nami wymagający zjazd ze ściany gdzie nie wolno sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji. Po 11 godzinach i 55 minutach meldujemy się w namiocie w high campie, ale wiemy że to nie koniec “wyrypy” i nie możemy tutaj zostać gdyż na dole czeka chory Mikołaj – dodaje Matusik.
Wspinacze postanawiają zdobić sobie godzinę przerwy, nagotować śniegu, spakować obóz i ruszyć kolejne 1200 metrów niżej przez ich “ukochany” lodowiec.
– Droga była naprawdę ciężka, a zjazdy z tych seraków wprost nad olbrzymimi szczelinami przypominającymi piekło, dostarczyły nam adrenaliny na kolejne kilka godzin zejścia. Po wszystkim bez zbędnej elokwencji stwierdzam, że to było nieźle popieprzone. W Base Camp jesteśmy około godziny 18, co daje nam jakieś osiemnaście godzin ciężkiej akcji górskiej. Jesteśmy dumni i szczęśliwi. Ciało płacze, ale umysł się cieszy. W ten sposób zamykamy naszą działalność w Peru, osiągając z powodzeniem główny cel – Alpamayo 5947m uważany przez wielu za jedną z najpiękniejszych gór na świecie – i szczerze mogę to potwierdzić. Jej widok wzrusza i jeży włosy na ciele – uśmiecha się nasz rozmówca.
Na koniec Mirek Matusik dziękuje wszystkim, którzy śledzili zmagania jego i kolegów z lodowymi potworami Ameryki Południowej.
– Nie mamy sponsorów. Na ekspedycje zbieramy środki ciężko pracując i robimy to w stylu alpejskim – szybko i bez przewodników. Sami organizujemy całą logistykę, zawsze z dumą reprezentując swoje miastowe barwy i szczególnie jestem wdzięczny Panu Burmistrzowi Grybowa Pawłowi Fydzie za pomoc w postaci zakupu namiotu ekspedycyjnego, który był moim godnym schronieniem przez cały ten miesiąc i sprawił że miałem siły każdego kolejnego dnia wyjść i walczyć dalej oraz naturalnie odciążyl mnie trochę materialnie. Podsumowując po miesiącu spędzonym w tym pięknym jakże kolorowym i bogatym kulturowo kraju, czas wracać do domu, do rodziny cały i zdrowy. Cel ekspedycji zrealizowaliśmy w 100 a nawet w 150 procentach i wracamy z pięcioma pięknymi szczytami pasma Cordilliera Blanca: Nevado Urus 5495 m, Nevado Ishinca 5539 m, Nevado Tocllaraju 6034 m, Nevado Vicos 5315 m, Nevado Alpamayo 5947 m – kończy.
Gratulujemy!